poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Koszty nauki


W nawiązaniu do pytania Margarity: "Czy w Meksyku, jeśli uczelnia jest państwowa to jest bezpłatna, tak jak to wygląda w Polsce?"...
Niektóre uczelnie publiczne są płatne, zależnie od tego ile dotacji dostają od rządu. Jeśli nie pokrywa ona kosztów, muszą pobierać opłaty od studentów, niestety. Moja uczelnia, choć publiczna, jest płatna
Odwrotnie niż u nas, tam uczelnie prywatne są bardziej prestiżowe i co za tym idzie - droższe. Jednak nie należy się przerażać.
Mnie nauka tutaj kosztuje mniej niż na uniwerku prywatnym, na którym studiowałam w Polsce.
Trzeba się liczyć z tym, że nas, jako obcokrajowców będą kasować więcej. Ja płacę za semestr studiów 3062 peso, moi koledzy meksykańscy blisko tysiąc mniej. Opłata nieco maleje po pierwszym roku. Małe jest to "nieco" bo dla mnie koszt nauki przez semestr zmniejszy się o, jeśli dobrze pamiętam, około 200 peso. Lepszy rydz niż nic.
Studia na nie których uniwersytetach mogą być zawrotnie drogie, jednak widziałam informacje, że UNAM, najlepszy uniwerek w Meksyku, kosztuje 50 centavos :) (dla Meksykanów). Zwykle można znaleźć informacje o wysokości czesnego na stronie internetowej wybranej uczelni.
Studenci z najlepszą średnią są zwolnieni z opłat semestralnych, dlatego opłaca się przykładać do nauki.

wtorek, 2 kwietnia 2013

Agentes de Cambio

W czwartek, 23 sierpnia Vania, jedna ze studentek z mojego kierunku przychodzi mnie szukać w hostelu. Zaledwie wspomniałam, że tu mieszkam. Mówi, że szukała mnie w kilku miejscach. Determinacja podziwu godna, biorąc pod uwagę, że ledwie się znamy. Okazało się, że przyszła mnie zaprosić na spotkanie młodzieży. Dziwne mi się to wydało, więc pytam czy ma to coś wspólnego z religią i trafiam w samo sedno. Wyjaśniam jej, że nie wierzę w żadną religię, jednak ona odpowiada, że nie muszę w nic wierzyć, żeby przyjść. Tyle się mnie naszukała i tak mnie wzięła z zaskoczenia, że się zgodzam, żeby po mnie nazajutrz przyszła o 17:00.
Przyjeżdża w piątek skuterem, spóźniona jakieś 5 minut, co jest rekordem punktualności jak dotąd w Meksyku ;) i zabiera mnie jakieś dwa kilometry dalej (wiem, bo mijamy uniwersytet, który jest położony około 1,5 km od hostelu, w którym wciąż niestety mieszkam) do wyglądającego na będący wciąż w budowie budynku. Mijamy po drodze szereg domków o wielkości jednego pokoju, naprawdę, tak maleńkich domków jeszcze nie widziałam. Muszę pamiętać, by zapytać kto w nich mieszka. Wydaje mi się niemożliwością, by mieszkała tam więcej niż jedna osoba.
Docieramy więc na miejsce, gdzie czeka na nas ktoś w rodzaju parkingowego, który odprowadzaVani skuter na należne mu miejsce. Po wejściu do środka wskazują mi fotel przed jakąś zażywną panią, która wręcza mi formularz podstawowych danych osobowych. Pomijam pole z adresem, bo wciąż go nie posiadam, nie podaję również numeru telefonu, bo nie lubię jak do mnie ludzie dzwonią. Wypełniwszy ten papierek wstaję i czekam co dalej. Vania zaprosza mnie na kanapę obok, bym na nią poczekała i tam zostaje mi założona papierowa bransoletka z napisem "Agentes de Cambio" i "Realidad.es."
Przechodzimy  z Vanią do sali, a właściwie sporych rozmiarów auli, gdzie rozbrzmiewa głośna muzyka, do której taktów niektórzy zgromadzeni ludzie tańczą, inni podrygują, jeszcze inni klaszczą w dłonie w rytm dźwięków.
Występuje jakiś zespół na żywo, a ze słów piosenek można wywnioskować, że wznoszą dzięki do Jezusa :) Wyobraźcie sobie te wszystkie amerykańskie filmy, które widzieliście w TV, w których zespół gospel śpiewa w kościele i swoim śpiewem porywa wszystkich wiernych w tymże kościele zgromadzonych, dodajcie do tego taniec i zamiast rytmów gospel wstawcie bardziej latynoskie i macie już mniej więcej obraz tego, jak to wygląda.
Vania jest jedną z organizatorek i zabiera mnie do części dla organizatorów, więc stoję tam obok niej klaszcząc w dłonie i podrygując jedną nogą, samotna żółta koszulka pośród szeregu czarnych "uniformów" Agentes de Cambio. Czuję się co najmniej nieswojo ale staram się uśmiechać i wciągnąć się w wydarzenie.
Po kilkunastu minutach tej fiesty wszyscy zajmują miejsca siedzące, a na przód sali wychodzi osoba, która zapowiada pastor. Tak, nie pastora a pastor, żeński odpowiednik. Tu znów posłużę się filmową analogią, bo bardzo mi się to kojarzy z amerykańskim pastorem, który energicznie krzycząc do swojego mikrofonu przekonuje owieczki o słuszności dobrego zachowania i o duchu świętym, którego nakazów powinno się bezwzględnie przestrzegać... Wychodzi więc na podium słusznej tuszy kobieta ubrana w zielony t-shirt i coś, co ja bym określiła mianem niezobowiązujących, bawełnianych spodni dresowych, których gumkę co jakiś czas poprawia przemawiając do obecnych. To nic, bo mówczynią jest dobrą i najwyraźniej trafia do zebranych ludzi. Wielu z nich płacze, gdy przemawia do nich indywidualnie. Vania również. Ja obserwuję to za bardzo z zewnątrz by dać się ponieść jakimkolwiek emocjom. Całość jest nagrywana i jestem ciekawa gdzie pojawi się moja niewzruszona twarz...
Gdy pastora kończy swoją przemowę ogłasza się dziesięciominutową przerwę, zachęca się nas do kupienia czegoś do jedzenia czy picia. Vania nabywa deser kokosowy w postaci kostki (dla mnie wygląda to jak budyń i podobnie smakuje, gdy daje mi go spróbować). Kostka wielkości porcji ciasta u cioci na imieninach kosztuje 10 peso - 2,5zł. Ja nie jestem głodna, więc niczego nie nabywam. Siedzę z nią na murku otaczającym budynek i rozmawiamy. Pyta mnie jakie miejsca odwiedziłam, jakimi językami mówię. Nie ma zbyt wielu pozycji na obu tych listach ;)
Vania chwali moją torbę przez ramię i mówi mi, że tu nie ma takich rzeczy i że nawet mogłabym rozkręcić biznes na sprzedaży toreb oparty, bo nie byłoby problemu ze zbytem. Podobno dziewczyny kupowałyby takie torby bez względu na cenę.
Przerwa się kończy i wracamy do auli. Moja koleżanka kolejny raz mówi, że wystarczy, że powiem iż już chcę wracać do domu, a ona mnie odwiezie. Pytam do której będzie trwało całe to spotkanie i na wieść, że aż do 21 (to już ciemna noc tutaj), akceptuję jej propozycję ale zaznaczam, że wystarczy jak mnie podrzuci do połowy drogi i tak też robi. Wracam spacerkiem do hostelu.

czwartek, 20 września 2012

Trzeci dzień wprowadzenia na uniwersytet

Ten dzień, w swej pierwszej połowie, był kontynuacją zajęć z biblioteki. Nauczono nas rozpoznawać oznaczenia na grzbietach książek, a ja trzy razy poległam na zadaniu matematycznym, które polegało na uporządkowaniu dziesiętnych od najmniejszej do największej, przykładowo:
.10
.121
.762
.7281
.1001
- która liczba jest najmniejsza, a która największa? Wbrew pozorom, dla tych, którzy dawno skończyli swoją edukację na poziomie liceum czy gimnazjum, nie jest to zadanie łatwe do rozwiązania. Przynajmniej dla mnie nie było, ale z końcem zajęć zyskałam nową umiejętność ;) Powinnam oczywiście już ją posiadać, ale cóż, jestem humanistką, liczby nie są moimi przyjaciółmi.

Drugą część dnia zajęło coś zwane "rally deportivo" co okazało się szeregiem czynności fizycznych wykonywanych w grupie. Brzmi dziwnie, ale jest w stu procentach rozrywką.
Najpierw siedząc w sali byliśmy świadkami defilady szeregu wykładowców przedmiotów dodatkowych, głównie w naszym pojęciu wf-u. Część z tych przedmiotów stanowiły muzyka i taniec, nie zabrakło szachów, informatyki (od początkującej do zaawansowanej), pływania. Każdy wykładowca krótko zachęcił nas do wybrania jego dyscypliny. Ja już wcześniej zapisałam się na siatkówkę, w środy i czwartki od 8 do 10 wieczorem, jednak po wizycie profesorów nabrałam chęci na aerobik, pływanie w otwartych wodach, teakwon-do, karate do i parę innych dyscyplin. Niestety wypisanie się z jednego przedmiotu kosztuje 50 peso, więc chyba zostanę przy moim pierwszym wyborze.
Po prezentacjach podzielono nas na dwie grupy piętnastoosobowe i dwóch wykładowców zabrało nas (każdy przypadającą mu piętnastkę) na krótką wycieczkę po stanowiskach rozsianych po kampusie.
Moja grupa najpierw poszła na trawnik przed biblioteką, by przejść przez złożoną z lin przeszkodę bez dotykania któregokolwiek jej elementu. Pech chciał, że miałam na sobie spódniczkę i nie wzięłam udziału w tej konkurencji, żeby nie świecić majtkami... Później przyszło nam przejść do sali aerobiku, gdzie przy rytmie trzech piosenek "wyginaliśmy śmiało ciało" wykonując pokazywane przez instruktora ruchy. Po piętnastu minutach wyszliśmy stamtąd ocierając pot z czół. W sali tańca, w otoczeniu luster sięgających od podłogi do sufitu i podskakując na drewnianej podłodze, poznaliśmy parę ruchów klasycznych (baletowych powiedzmy) i kilka kroków salsy.Znów spływaliśmy potem, jako że w pomieszczeniu nie było klimatyzacji, a  wentylator sufitowy ledwo poruszał gorące powietrze. Błogosławiłam moją butelkę z wciąż w części zamrożoną wodą. Co za upał...
Następne zajęcia mieliśmy na boisku do koszykówki (na szczęście zadaszonym). Trudno opisać ćwiczenie, które wykonywaliśmy, a które polegało na obiegnięciu ludzkiej gwiazdy (cztery szeregi połączonych ramionami ludzi), prześlizgnięciu się pomiędzy szeroko rozstawionymi nogami członków jednego z czterech szeregów, by dotknąć stojącego na środku "gwiazdy" pachołka. Dużo śmiechu przy tym było.
Kolejną przeszkodą do pokonania były dwie zawieszone na niewielkiej wysokości liny. Trzeba było przejść po linie dolnej trzymając się dłońmi górnej. Dziewczynom szło to dużo trudniej, bardziej się bały, że spadną.
Tę, jakże sympatyczną, sportową integrację zakończyliśmy rozgrywką w szachy. Niestety tylko pionami, bo nie było czasu na objaśnianie zasad poruszania się figur. Z moją sparing partnerką Cynthią doszłyśmy do sytuacji patowej.
Poszłam później do centrum językowego odebrać wynik mojego testu orientującego poziom angielskiego. Określono mnie jako przygotowaną do FCE, co znaczy, że mogę pożegnać mające się odbywać trzy razy w tygodniu o siódmej rano zajęcia z angielskiego od podstaw.
Poinformowano mnie także, że w drugim tygodniu października mam się zapisać na egzamin FCE, co dopiero da mi formalną podkładkę, by pominąć angielski w ogóle na uczelni. Niezupełnie o to mi chodziło, ale i tak lepsze to, niż poranne chodzenie na zajęcia, gdzie tylko bym wszystkich irytowała moim niezbyt dobrym w polskim, ale bardzo dobrym w meksykańskim świecie angielskim. Liczyłam na zamianę tego języka na np. francuski, by jednak jakiejś obcej mowy się uczyć, jednak nie wiem czy to jest możliwe, muszę pójść i się zapytać.

czwartek, 13 września 2012

Formalności - wiza studencka

Aby złożyć podanie o wizę studencką trzeba udać się do  Instituto Nacional de Inmigración, w moim przypadku było to w Cancún na Av. Carlos Nader, mając przy sobie paszport, kartę migracyjną (którą wypełnia się w samolocie lecąc do Meksyku i później okazuje do podbicia służbom na lotnisku, należy bezwzględnie ją zachować), wykaz stanu konta udowadniający, że posiada się środki lub stałe źródło dochodów wystarczające na okres ważności wizy, list z uczelni potwierdzający przyjęcie na studia, dowód wpłaty 550 peso (druczek do wpłaty dostaniemy w tymże INM, pójdziemy z nim do najbliższego banku), napisane w języku hiszpańskim i wydrukowane podanie o wizę studencką do INM, które wskazuje nasze dane osobowe, rodzaj studiów, nazwę uczelni oraz przewidywany czas pobytu, do tego należy wypełnić formularz na stronie INM: http://www.inm.gob.mx/index.php/page/Solicitud_de_Estancia , jak to zrobić również nam powiedzą w informacji INM jednak polecam zrobić to przed przybyciem do biura, bo dużo czasu zajmuje znalezienie miejsca z dostępem do internetu i usługą drukowania, a, przynajmiej w Cancún, biuro zamykają o godzinie 13. Ja byłam trzy minuty po czasie z moimi wydrukami i potwierdzeniem wpłaty i już mnie nie chcieli wpuścić.
Pełna informacja o wymogach do wizy studenckiej dostępna jest na stronie: student .

Podsumowując:
- paszport
- formularz migracyjny wypełniony w samolocie
- list z uczelni
- podanie napisane przez nas
- wydruk wypełnionego formularza ze strony INM
- dowód wpłaty 550 peso
- wykaz stanu konta - lub źródła dochodów (swoich lub rodziców, jeśli ktoś nie utrzymuje się sam)

Na koniec powiedziano mi, że mam czekać miesiąc.

poniedziałek, 10 września 2012

Przyjęta


Jest 20 lipca i znam już wyniki egzaminu. Zostałam przyjęta na studia licencjackie z turystyki na Uniwersytet stanu Quintana Roo, oddział Cozumel, położony na karaibskiej wysepce.
Przy nazwiskach przyjętych kandydatów jest podana data kiedy trzeba się zjawić na miejscu. dla mnie jest to 14 sierpnia. Nie miałabym nic przeciwko temu, by zjawić się w Meksyku tak szybko, jednak pracuję i planowałam pracować do końca sierpnia. Zżymam się, bo ledwo wróciłam z egzaminów a zaraz muszę lecieć już na stałe, a w międzyczasie załatwić jeszcze formalności w Polsce i spakować walizkę.

wtorek, 4 września 2012

Lista uniwersytetów i kierunków studiów

Tutaj można znaleźć listę uniwersytetów w Meksyku, uporządkowanych wg stanu w którym się znajdują. Są tu zarówno uczelnie państwowe jak i prywatne. Po wybraniu danego stanu, miasta i uniwersytetu wyświetli się lista kierunków. Ich aktualność warto sprawdzić bezpośrednio na stronie wybranego uniwersytetu.
Cofając się o jedną zakładkę (universidades) możemy przejść do listy krajów i wybrać inną lokalizację, np. Argentynę

sobota, 1 września 2012

Wyniki

20 lipca wracam z pracy późnym wieczorem i włączam komputer w nadziei, że już się pojawiła lista przyjętych. Nie ma jednak o tym żadnej wzmianki ani na stronie uczelni ani na ich profilu na facebooku. Mimo różnicy czasu tam jest już popołudnie. Wkurzona i zawiedziona idę spać.
Wiercę się w łóżku nie mogąc zasnąć aż w końcu znów włączam komputer i odświeżam stronę.
Nareszcie pojawia się lista. 193 nazwiska a pośród nich moje.
Uśmiecham się tak szeroko, że mało mi szczęka z zawiasów nie wyskoczy. Udało się!
Budzę Ł., żeby podzielić się z nim moją radością. Gratuluje mi ale następnego dnia już tego nie pamięta. Zrobił to przez sen ;)

Tak więc marzenia stają się powoli faktem. Wreszcie ma sens przeglądanie ogłoszeń o wynajmie mieszkań i domów na wyspie, trzymanie ręki na pulsie jeśli chodzi o ceny biletów lotniczych, zastanawianie się co zabrać i jak to będzie.
Nie mogę się doczekać.
Nie wszystko to jednak sama frajda, zostaje mnóstwo formalności do załatwienia.

piątek, 31 sierpnia 2012

Powrót do codzienności

Już parę godzin po powrocie z egzaminów, po długiej (czterdziestogodzinnej) i wyczerpującej podróży, zaczynam ciężko pracować,  by (a nóż widelec, kto wie, może się okaże, że się dostałam) mieć fundusze na przeprowadzkę na drugi koniec świata.
Pomstuję na tą moją niewdzięczną fizyczną pracę, na nogi bolące po siedmiu godzinach stania i kolejnych pięciu-sześciu intensywnego biegania w tą i z powrotem, jednak każdego dnia liczę w myślach zarobione pieniądze, wiedząc, że każda przepracowana godzina przybliża mnie do celu.
Czekam na wyniki egzaminu, trzynaście dni od daty jego napisania. 20 lipca ma mi się odsłonić wizja mojego życia na przynajmniej najbliższy rok. Wiem, że nawet jeśli mnie nie przyjmą, spakuję walizkę i wyjadę, bo coś niezrozumiałego wytrwale przyciąga tam moje serce.

czwartek, 30 sierpnia 2012

Droga powrotna z egzaminów

Wstaję zgodnie z planem, około 7, biorę prysznic i pakuję szybko plecak.
Poprzedniego wieczoru uregulowałam rachunek i umówiłam się z właścicielką hostelu, że jeśli rano nie przyjdzie jak zadzwonię recepcyjnym dzwonkiem, to mam wrzucić klucz do skrzynki na listy na zewnątrz.
Skrzynka ma bardzo wąską szparę i ciężko tam wcisnąć klucze ze smyczą i kłódką. Jakoś mi się udaje i spoglądając z niepokojem na zegarek ruszam w stronę przystani promowej.
Idę szybko ale po drodze robię parę zdjęć. Miasteczko bardziej mi się podoba, gdy turyści jeszcze śpią a sklepy z pamiątkami nie są jeszcze otwarte.
W porannym świetle morze ma ładniejszy kolor. Urzekają mnie zacumowane przy brzegu małe łódki.




Kupuję bilet na prom (znów niemal 40zł, nie wiem jak ludzi stać na półgodzinną przejażdżkę za taką kwotę) i wchodzę na pokład tej oto jednostki pływającej.


prom do Playa del Carmen
W środku prom wygląda tak.

wnętrze promu

Znów kołysze, za bardzo jak na mój gust, i czuję się niewyraźnie. Zagryzam niepokój ciastkami. Oglądam wyświetlane na ekranie z przodu spoty reklamowe typu "przyjdź do nas i kup te wspaniałe diamenty".
Pół godziny mija stosunkowo szybko i przybijamy do brzegu w Playa del Carmen. Po wyjściu z promu robię kilka zdjęć.
Plaża w Playa del Carmen, widok z przystani promowej

Zaraz po wyjściu z przystani promowej
widok na plażę w Playa z deptaku
Później kieruję się na dworzec ADO, żeby kupić bilet na lotnisko w Cancún. Mam jakieś 40 minut do odjazdu i kupuję sobie w budynku dworca koktajl owocowy, a raczej smakową wodę o konsystencji drobno skruszonego lodu, zupełnie niewartą swojej ceny. Obserwuję ludzi i czekam.
Zaczynają wpuszczać do autobusu, a ja kolejny raz cieszę się, że mam tylko plecak i to niewielki. Zabieram go ze sobą i nie martwię się czy nie zgubi się gdzieś w luku bagażowym albo nie przyklei do czyichś rąk. Autobus jest wygodny i klimatyzowany. Z tą klimatyzacją w Meksyku jest tak, że jak mogą to człowieka chętnie zamrożą ale tym razem nie jest tak zimno. A przynajmniej nie tak jak na promie.


Każdy etap podróży odbywam płynnie i zanim się zdążę zdrzemnąć w autobusie dojeżdżamy już do lotniska. Zbyt szybko, myślę sobie, mnóstwo godzin czekania przede mną. W hali lotniska wydaje mi się być zbyt chłodno, wychodzę na zewnątrz, więc siadam sobie na przy schodach i oddaję się ponownie przyglądaniu się ludziom. Ten przepływ turystów wydaje mi się fascynujący. Są zarówno paniusie w panterze wzorki ciągnące za sobą wypasione walizeczki, jak i backpackersi zarośnięci i wyglądający jakby od dobrych paru dni nie widzieli mydła. Jeden taki ma lecieć ze mną samolotem. Gdy dociera do mnie zapach jego naturalnych perfum zaklinam los, by nie siedzieć obok niego.
Gdy ustawiam się w kolejce do check-inu uwagę moją i wszystkich w ogonku przyciąga mała, na oko nie więcej niż półtoraletnia, dziewczynka ubrana tylko w pieluchę i małą majańska sukienkę regionalną. Wygląda niesamowicie słodko w tym wdzianku i biega w około próbując wchodzić we wszystkie zakazane miejsca, łącznie z taśmą nadawania bagażu przy stanowisku odprawy. Czas szybciej mi upływa na rozrywce obserwowania jej.
Gdy dochodzę do stanowiska pytają mnie o deklarację wjazdową. Nie mam jej w ręku i zaczynam gorączkowo przeszukiwać plecak. Na pierwszy rzut oka nigdzie jej nie ma. Biorą mój paszport, żeby zrobić kopię i zabrać mnie wraz z nią w jakieś miejsce, gdzie będzie można ten problem rozwiązać. Mówię, że w międzyczasie poszukam jeszcze, bo wiem, że tego nie wyrzuciłam. Odchodzę na bok i intensywnie przerzucam zawartość plecaka. Jest nieduży i wszystko mam tam ściśle i niezbyt porządnie upakowane ale w końcu udaje mi się wyciągnąć kłopotliwy druczek z samego dnia przedniej kieszonki. Wymachując nim triumfalnie wracam do biurka odprawy i udaje mi się dostać bilet i naklejkę "bagaż podręczny" na plecak.
Idę od razu do odprawy bezpieczeństwa, bo już się w tej części lotniska strasznie wynudziłam. Przechodzę rzeczoną odprawę bez problemów.
Lotnisko w Cancún jest nieduże, za bramkami są tylko trzy czy cztery punkty z jedzeniem, jakieś pamiątki, apteka. Nie ma w czym wybierać i, po nieudanej próbie połączenia się z internetem, decyduję się na małą pizzę - margaritę. Nie jest ani tania ani smaczna więc by sobie to odbić (i wydać ostatnie pesos) kupuję sobie paczkę pringles originals, żeby mieć co jeść pomiędzy posiłkami na pokładzie samolotu. Dokładam do tego butelkę wody i płacę wydając niemal całą meksykańską gotówkę.
Pakuję zakupy do plecaka i rozpoczynam spacer w kółko, byle tylko nie siedzieć, bo wiem, że tyłek spłaszczy mi się jeszcze do niemożliwości podczas tylu godzin lotu. Teraz wiem już co mnie czeka, dlatego nie ustaję w wędrówce wokół krzeseł przy bramce i przechodzę przez nią jako ostatnia. Nie ma co się spieszyć do ciasnoty kabiny boeinga.
Pół godziny później maszyna odrywa się od ziemi unosząc mnie z powrotem w stronę Europy i tego co mi dobrze znane.
Lot jest długi, a to tylko jeden z pierwszych etapów mojej podróży.
---------
Po wielu godzinach spędzonych znów na spacerowanie po Brukseli i czekaniu na busa, który ma mnie zabrać do miejsca przeznaczenia dwa kraje dalej, i kolejnych niezmiernie długich godzinach podróży w ciasnocie i duchocie busika, docieram do mety i po przywitaniu się z Ł. w strugach chłodnego deszczu, biorę wreszcie w domu długo wyczekiwany prysznic, ubieram piżamę i włączam komputer. Patrzę na grafik i klnę na głos, bo okazuje się, że za połtorej godziny zaczynam wieczorną zmianę w pracy. Miałam pójść tam dopiero nazajutrz. Niech to szlag! Padam z nóg ale gryzę szybko przygotowaną dla mnie pizzę i z wielką niechęcią, wkurzona, wychodzę.
Witaj z powrotem, nie licz na odpoczynek.